E-Book, Polish, 266 Seiten
Woolrich Grzeszna milosc
1. Auflage 2022
ISBN: 978-87-28-18481-3
Verlag: SAGA Egmont
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
E-Book, Polish, 266 Seiten
ISBN: 978-87-28-18481-3
Verlag: SAGA Egmont
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
Cornell George Hopley-Woolrich (ur. 4 grudnia 1903 w Nowym Jorku - zm. 25 wrze?nia 1968 tam?e) to ameryka?ski pisarz ?ydowskiego pochodzenia znany bardziej jako Cornell Woolrich lub pod pseudonimami William Irish i George Hopley. Studiowa? dziennikarstwo w Columbia University, gdzie w 1926 r. napisa? swoj? pierwsz? powie?? pt.'Cover Charge' porównywan? do dzie? F. S. Fitzgeralda. Krytycy literatury uznali Woolricha za czo?owego twórc? powie?ci suspensowej, za? wielbiciele jego twórczo?ci mawiali, ?e to ,,Hitchcock s?owa pisanego' lub ,,Edgar Allan Poe XX wieku'. Wiele jego opowiada? kryminalnych i powie?ci z gatunku noire fiction lub mystery thriller doczeka?o si? ekranizacji. Na mocy testamentu Woolricha jego maj?tek szacowany na 850 tysi?cy dolarów przeznaczono na stypendia dla m?odych pisarzy oraz studentów dziennikarstwa w Columbia University.
Weitere Infos & Material
1
Zaczyna grac bezdzwieczna muzyka. Zjawiaja sie tancerze, powoli zblizajac sie do siebie. Zaczyna sie walc.
Byl maj. Jasne slonce swiecilo na blekitnym niebie. W Nowym Orleanie zylo sie jak w raju — raj z pewnoscia musial byc drugim Nowym Orleanem. Tam nie moglo byc lepiej.
Louis Durand ubieral sie w swojej garsonierze na ulicy Swietego Karola. Zreszta nie po raz pierwszy tego dnia, jako ze slonce stalo wysoko, a on sam krzatal sie juz od dluzszego czasu. Tym razem jednak przygotowania wiazaly sie z waznym dla niego wydarzeniem. To nie byl zwykly dzien, lecz ten najwazniejszy ze wszystkich. Dzien, który zdarza sie tylko raz w zyciu mezczyzny, wlasnie teraz nadszedl dla niego. Pózno, ale jednak nadszedl. Wlasnie teraz. Dzisiaj.
Nie byl juz mlody. I choc inni nie mówili mu tego, sam o tym wiedzial. Nie to, zeby byl stary, ale jednak na taka rzecz jak ta, nie byl juz mlody. Mial trzydziesci siedem lat.
Na scianie pokoju wisial kalendarz, którego pierwsze cztery strony odwrócono tak, aby odslonic piata. Na górze, na samym srodku widnialo slowo Maj. Po obu stronach tego napisu, pochylonym, pelnym zawijasów, cieniowanym drukiem, wypisano liczby, a rok (1880) zupelnie niepotrzebnie podano w naglówku. Ponizej, pierwsze dziewietnascie pól oznaczajacych kolejne dni przekreslono olówkiem, natomiast dwudziesty dzien zaznaczony zostal czerwona kredka, obrysowany kilkakrotnie duzym kólkiem, jakby to poprzednie nie bylo jeszcze dostatecznym podkresleniem. Pozostale pola pozostawiono czyste, na przyszlosc.
Wlozyl koszule ze sztywno krochmalonym zabotem, która mamuska Alfonzyna tak pieknie dla niego uprala — kazda falbanka stanowila dzielo sztuki. Mankiety spial posrebrzanymi szpilami z granatu. Krawat, który swobodnie splywal od brody, przypial tradycyjna szpilka, bez której elegancki mezczyzna nie mógl sie obejsc. Ozdobiona byla pólokraglym diamentem zakonczonym z kazdej strony rubinem.
Z prawej kieszeni kamizelki zwisal ciezki zloty lancuszek, który laczyl ja z kieszenia po lewej stronie, wypchana wielka cebula zegarka. Zlote ogniwa w polowie lancuszka mialy wieksze rozmiary, i tak powinno byc. Bo czymze jest mezczyzna bez zegarka? A zegarek? Czyz nie jest wizytówka mezczyzny?
Marszczona, strojna koszula i odpowiednia kamizelka nadaly mu wyglad garlacza. Na komodzie, obok której szczotkowal wlosy, lezal stos listów i dagerotyp.
Odlozyl szczotke, przerwal na chwile swoje przygotowania. Bral po kolei kazdy list i szybko go przegladal. Pierwszy z nich, napisany pieknym, meskim charakterem pisma, opatrzono naglówkiem: „Towarzystwo Przyjacielskiej Korespondencji w St. Louis, stan Missouri. Stowarzyszenie Szlachetnie Urodzonych Pan i Panów”. Zaczynal sie od slów:
Szanowny Panie!
W odpowiedzi na Panski list z przyjemnoscia przesylamy Panu nazwisko i adres jednej z naszych czlonkin. Jestesmy przekonani, ze jesli pan zechce zwrócic sie do niej osobiscie, moze to byc poczatek wzajemnie satysfakcjonujacej korespondencji.
Nastepny list napisany byl jeszcze staranniej, ale tym razem kobieca reka: Szanowny Panie Durand... Podpisano go: Z najwyzszym szacunkiem, panna J. Russell.
A nastepny: Drogi Panie Durand... Z powazaniem, panna Julia Russell.
I nastepny: Drogi Louisie Durand... Szczerze oddana przyjaciólka, Julia Russell.
A potem: Drogi Louisie... Twoja oddana przyjaciólka, Julia.
I nastepnie: Drogi Louisie... Twoja szczerze oddana Julia.
Pózniej: Mój drogi Louisie... Twoja Julia.
Az wreszcie: Mój drogi Louisie... Twoja niecierpliwa Julia.
Ostatni list zawieral postscriptum: Czyz ta sroda nigdy nie nadejdzie? Licze godziny do wyplyniecia statku!
Z czuloscia ulozyl listy w symetryczny stosik i wlozyl je do wewnetrznej kieszeni surduta, do tej blizej serca.
Nastepnie wzial do reki maly dagerotyp. Osoba na nim przedstawiona nie byla pierwszej mlodosci. W kazdym razie nie mozna bylo o niej powiedziec, ze to dziewczyna. Twarz o dosc ostrych rysach zdradzala pierwsze symptomy wieku dojrzalego. W jej ustach byla jakas zacietosc, która mogla zapowiadac gwaltownosc charakteru. Przenikliwy wyraz twarzy zwiastowal pojawienie sie zmarszczek. Jeszcze nie teraz, co prawda, ale juz wkrótce. Twarz byla przygotowana. Krzywizna w linii nosa przypuszczalnie nada mu w najblizszym czasie haczykowaty ksztalt. W podbródku widac bylo mala wypuklosc, która, tylko patrzec, jak uczyni go wystajacym.
Nie byla piekna. Jemu wszakze wydawala sie atrakcyjna, jako ze to przeciez zalezy od oczu patrzacego.
Ciemne wlosy miala upiete w wezel z tylu glowy. Loki opadaly na czolo tak, jak to juz od dawna bylo w modzie. Prawde mówiac, ta fryzura zdazyla sie juz stac niemodna.
Dagerotyp przedstawial kobiete w taki sposób, ze jedynym widocznym elementem stroju byla czarna, aksamitna wstazka zawiazana ciasno na szyi. Ponizej portret konczyl sie brazowymi oblokami fotograficznych mgielek.
Wiec to byla ta okazja, która zeslala mu milosc. Chwycil sie jej w naglym rozpaczliwym pospiechu, obawiajac sie, ze nic innego juz mu sie nie trafi. Czekal zbyt dlugo, cale pietnascie lat, uparcie odwracajac sie od milosci.
Tamto uczucie, pierwsze (wtedy zaklinal sie, ze ostatnie), stalo sie juz tylko cieniem wspomnienia, jakims zapomnianym imieniem z przeszlosci. Marguerite — mógl juz wymówic jej imie, nic dzisiaj dla niego nie znaczylo. Byla wspomnieniem tak suchym jak lisc przez lata wcisniety pomiedzy stronice ksiazki.
Imie z przeszlosci kogos innego. Calkowicie zmieniamy sie podobno co siedem lat i nie pozostaje w nas nic z osoby, która bylismy wczesniej. Od tamtego czasu juz dwa razy stal sie kims innym.
Po dwakroc oddalil sie od tamtego dwudziestodwuletniego chlopca, który z roziskrzonym wzrokiem i bukietem kwiatów w dloni, zapukal do drzwi swojej narzeczonej w przeddzien slubu. Z poczatku nikt nie reagowal na jego pukanie. Az wreszcie drzwi otworzyly sie powoli i zobaczyl, jak dwóch mezczyzn wynosi na noszach zakryte zwloki.
„Odsunac sie. Zólta febra.”
Jej palec z pierscionkiem dotykal ziemi.
Nie zaplakal. W ogóle nie wydal zadnego dzwieku. Pochylil sie...